26 lipca 2023

Wielu zna ducha niewielkich, polonijnych parafii, które pełne są oddanych i życzliwych ludzi, doskonale znających się nawzajem i wspierających się w szlachetnych przedsięwzięciach. Wielu zna też ducha amatorskiego sportu, w którym gra się z pasji do gry i dla przyjemności; podczas gdy pieniądze czy nawet rezultat schodzą na nieco dalszy plan.

Podczas mistrzostw świata w lacrosse, które odbywały się na przełomie czerwca i lipca w San Diego, w Kalifornii, te właśnie dwie rzeczywistości – niepowtarzalna atmosfera małej, polonijnej parafii oraz klimat amatorskiego sportu – przenikały się wzajemnie, tworząc wydarzenie warte zapamiętania i opisania. Oto fragmenty tekstu o tych mistrzostwach, opublikowanego w „Magazynie Kontra”, przez ks. Macieja Koczaja SChr:
„Gra reprezentacji Polski na mistrzostwach świata w lacrosse w San Diego, w Kalifornii, była wielkim świętem małego sportu. W naszej drużynie nie było zawodowców. Grali w niej polscy i polonijni amatorzy, dla których gra jest pasją i hobby, do którego często trzeba dołożyć (…).
W lacrosse na boisku grają drużyny składające się z dziesięciu zawodników. Jedenastym zawodnikiem polskiej reprezentacji podczas mistrzostw świata była bez wątpienia publiczność. Podczas wszystkich grupowych spotkań, rozgrywanych na obiektach San Diego State University, polskim zawodnikom towarzyszył bardziej żywiołowy doping niż ich przeciwnikom. Dużą część kibiców stanowiły rodziny zawodników. Narzeczona zawodnika z numerem 49 i siostra reprezentanta z numerem 10 wykrzykiwały nie tylko sportowe hasła, ale również wyznania miłości. Mama i żona zawodnika z numerem 99 przerwały toczoną z polonijnym kibicem rozmowę o Krakowie, by oklaskiwać kluczowy przechwyt swojego faworyta. Menadżer kadry, Kajetan, krążył między trybunami i tłumaczył niewtajemniczonym reguły gry. Polonijne dzieci obecne na trybunach skandowały szeleszczące hasła, których czasami do końca nie rozumiały. Podczas skandowania okrzyku: „Jeszcze jeden”, mała dziewczynka przestała na chwilę krzyczeć, by spytać nieco starszego chłopca: „What does it actually mean: jeszcze jeden?”. Chłopiec odrzekł zgodnie z prawdą: „One more” (…).


Oprócz rodzin zawodników, znaczącą grupę kibiców stanowili parafianie. W San Diego bowiem znajduje się niewielka, polska parafia. Od lat pracują w niej księża chrystusowcy – misjonarze polskich emigrantów. Patronuje jej święty Maksymilian Maria Kolbe. Dwie niedzielne msze święte gromadzą polonijną wspólnotę, w której wszyscy z grubsza się znają. W jedną z letnich niedziel w kościele pojawiło się kilku nieznanych większości wiernych mężczyzn, ubranych w biało-czerwone stroje. Podczas ogłoszeń, ksiądz przywitał nowo przybyłych: przedstawicieli reprezentacji lacrosse. Zachęcił nadto parafian do tego, by wybrać się na mecz.


Apel spotkał się z solidnym odzewem, może dlatego, że duchowny przybliżył tę nieznaną większości dyscyplinę, odwołując się do znanych wiernym kategorii. Otóż dla rdzennych Amerykanów owa gra była darem od Stwórcy. Darem były tereny porośnięte trawą i kije do gry. Darem były ścięgna jeleni, z których robiono służącą do łapania drewnianej piłki siatkę, znajdującą się u szczytu kija. Darem była wreszcie radość czerpana z rozgrywek. Ów dar został na swój sposób ochrzczony. Swoją nazwę dyscyplina zawdzięczała świętemu Janowi de Brebeuf, francuskiemu jezuicie, misjonarzowi i męczennikowi. On to w kijach używanych w trakcie rozgrywek dostrzegł podobieństwo do biskupiego pastorału. Tej obserwacji gra zawdzięcza nazwę, pod którą do dziś jest znana: lacrosse”.

Całość artykułu:

Polskie lacrosse w San Diego