3 sierpnia 2023

W żywiole obcej kultury niezwykle łatwo o wynarodowienie i zeświecczenie. Każda porządna, emigracyjna parafia jest tamą przeciw tym prądom, które zubażają i spłycają wychodźczą egzystencję, odcinając ją od życiodajnych źródeł. Solą emigracyjnych parafii są zaś oddani i lojalni ludzie, którym na sercu leży troska o wiarę i polskie dziedzictwo. Bogu dzięki, w wietrznym mieście nie brakowało w ostatnich dekadach takich osób. Moja ciotka, Maria Seweryn (1941-2023), była jedną z nich – pisze ks. Maciej Koczaj SChr.
Maria mieszkała w Chicago na ulicy West Melrose, dziesięć minut piechotą od parafii świętego Władysława. Jej mieszkanie było zadbane i schludne, pełne obrazów, pamiątek rodzinnych i kwiatów. Gdy pierwszy raz ją odwiedziłem, rzuciły mi się w oczy obrazy Matki Bożej: z Zawady i Tuchowa. To najważniejsze sanktuaria w naszych stronach. Ich widok w tajemniczy sposób przywoływał rodzinne okolice. Przynosił poczucie zadomowienia i swojskości, pomimo tysięcy kilometrów, jakie dzieliły nas od wielkiej ojczyzny – Polski, i tej mniejszej – ziemi dębickiej.
Na ścianie z rodzinnymi zdjęciami można było zobaczyć obrazki z Dębicy, Żabna i Chicago. Rodziców Marii, jej córki, dzieci córek, prawnuka. Jednak najwięcej było zdjęć związanych z jej mężem, Wojciechem, i jego wielką życiową misją i osiągnięciem – pomnikiem katyńskim w Niles. Przy monumencie pojawiały się wielkie postaci polskiej polityki i życia kościelnego. Był prezydent. Był prymas. Fotografie na ścianie dokumentowały te wizyty.
Wojciech miał nieprzeciętny talent plastyczny. Pisać też potrafił nieźle, ale zdarzało mu się popełniać błędy. Maria za to pisała pięknie, zarówno pod względem kaligrafii, jak i stylu. Była porządnie wyedukowana. Do późnych lat z pamięci przywoływała długie fragmenty arcydzieł literatury języka polskiego i łacińskiego. Stąd, gdy Wojciech musiał przemawiać przy pomniku, przemawiał na ogół słowami, poprawionymi i przepisanymi przez Marię. „Dobry był chłop, ale zginął marnie”, mówiła. Mąż bowiem, jako autor pomnika i syn zamordowanego oficera, został zaproszony do delegacji na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Podzielił los innych pasażerów prezydenckiego samolotu. Zginął w Smoleńsku, 10 kwietnia 2010.
Dopóki Wojciech żył, Maria bywała z nim często na Jackowie, bodaj najważniejszej polonijnej parafii w Chicago. Potem niewielki dystans przeważył i w ostatnich latach pozostawała wierna parafii świętego Władysława, gdzie przez lata pracowali jezuici, a w ostatnim czasie księża chrystusowcy. Z niegdyś polskiej okolicy, w której mieszkała, rodacy powyprowadzali się na przedmieścia, ale do końca miała parę polskich sąsiadek. Jedna z nich, woziła ją do kościoła. W świątyni Maria siadała zawsze w jednej z pierwszych ławek. „Jestem stara kobita. Muszę dobrze słyszeć i widzieć, co się dzieje”, tłumaczyła.
W mieszkaniu ciotki, naprzeciw ściany z rodzinnymi pamiątkami, znajdowały się zdjęcia przedstawiające parafialny kościół i księży, których darzyła szacunkiem. Ich też otaczała modlitwą. W szufladzie trzymała eleganckie koperty z tajemnicami różańcowymi i wypisami osób, za które codziennie się modliła. Gdy tylko pogoda dopisywała, szła z różańcem na taras, „na deck” – jak mówią chicagowscy Polacy.
„Wszystkich uczciwych księży szanuję, ale tych mądrych szanować łatwiej”, powiedziała mi kiedyś. Było to niedługo po tym, jak mój kolega, amerykański ksiądz, opowiedział mi o sytuacji związanej z homilią, którą wygłosił niedaleko Nowego Jorku. Przedstawił w niej kapłaństwo jako piękne i wzniosłe powołanie, przynoszące wiele radości tym, którzy żyją nim uczciwie. Po skończonej mszy, w zakrystii zaatakowali go wierni, którzy mieli pretensje o to, że zbyt dobrze mówił o kapłaństwie. Ich zdaniem, w dobie obyczajowych skandali i w sytuacji, gdy nie dopuszczano do święceń kobiet, było to zupełnie nie na miejscu. Oczekiwali raczej samoupokorzenia oraz pojękiwań na wsteczność i zepsucie kościoła. W tym kontekście, dziękowałem w myślach za mądrość ciotki, która od kapłanów oczekiwała wierności powołaniu i odrobiny mądrości (by łatwiej było ich szanować), nie zaś lizusostwa i kajania się przed światem. Wśród mądrych ludzi łatwiej zachować poczucie godności, również tej kapłańskiej.W ostatnich miesiącach życia, choroby niezwykle brutalnie obeszły się z Marią. Z dnia na dzień była coraz słabsza, często przychodziło na nią rozdrażnienie, przestała wychodzić z domu, nie rozpoznawała nawet najbliższych osób. Wielki ciężar codziennej opieki spadł na jej córkę, Annę, której pomagała jedna z sąsiadek. Wreszcie Maria trafiła do szpitala, a potem, na krótko do hospicjum. Proboszcz parafii świętego Władysława udzielił swojej parafiance z pierwszych kościelnych ławek ostatnich sakramentów. Gdy modlił się różańcem nad odchodzącą Marią, której pamięć, jak się wydawało, całkowicie odmówiła już posłuszeństwa, włączyła się, mówiąc słowa modlitw, które odmawiała przez całe życie. Niedługo potem umarła, pozostawiając nas z nadzieją, że miłosierny Bóg nie zapomni o tej, która pamiętała o Nim w Dębicy, Żabnie i Chicago. Pamiętała do samego końca.

ks. Maciej Koczaj SChr