Choć był znakomicie zapowiadającym się prymusem, to zamiast kariery w wielkim świecie wybrał pokorną służbę w Towarzystwie Chrystusowym. Kleryk Józef Miękus – człowiek, który mimo, że nie zdążył zostać księdzem, to jednak złotymi zgłoskami zapisał się w historii swojego zgromadzenia.
„Ja chcę być księdzem!”
Urodził się 20 października 1912 roku w Golinie niedaleko wielkopolskiego Jarocina. Chociaż do odrodzenia Polski brakowało jeszcze kilku lat, w jego domu żywe były tradycje patriotyczne oraz wiara katolicka. Świadczy o tym to, że jego ojciec Franciszek został wybrany na prezesa miejscowego oddziału Akcji Katolickiej. Jego matka była wzorem kobiety pokornej i głęboko wierzącej, która mimo, że umarła gdy Józef miał zaledwie 8 lat, to jednak zostawiła w nim niezatarty ślad.
Od małego marzy o tym by zostać kapłanem. „Ja chcę być księdzem!” – tak pewnego razu na jednej z lekcji religii ogłosza z całą stanowczością. Do tego celu dąży całe życie z wielką stanowczością. Marzycielska natura i głębokie uduchowienie często przyciąga go do starego kościoła w jego miejscowości. To tam, przed cudownym obrazem Matki Boskiej Pocieszenia – „Pani Golińskiej” rozwija w sobie szczególny kult dla Niepokalanej. Już w VI klasie wstępuje Sodalicji Mariańskiej (co ciekawe, podobnie uczynił inny Chrystusowiec Rudolf Marszalek – Żołnierz Niezłomny). Tam też zaczyna się interesować pracą misyjną i przy okazji zapisuje się do harcerstwa.
Tymczasem jego szkolne wyniki i zdanie matury z bardzo dobrą oceną wieszczą mu świetlaną karierę w dynamicznie rozwijającej się Polsce lub w jej armii – która była wówczas niemal obowiązkowym przystankiem dla tak dobrze zapowiadających się młodych ludzi.
On jednak dalej konsekwentnie trzyma się swojego postanowienia. Poszukując najlepszej drogi do kapłaństwa trafia na rektora Seminarium Zagranicznego – ks. Ignacego Posadzego. Przyszły Czcigodny Sługa Boży od razu wyczuwa, że Józef Miękus jest człowiekiem jakiego potrzeba w niedawno założonym Towarzystwie Chrystusowym. Tak zaczyna się dla młodego mężczyzny nowy rozdział życia.
„Idź, pracuj na chwałę Bożą”.
Swoją posługę rozpoczyna 23 sierpnia 1932 w Potulicach i to w najbardziej pokorny sposób. Otóż wraz z założycielem Towarzystwa, ks. Posadzym przyjeżdżają tam.. posprzątać i urządzić Dom Zgromadzenia na przyjęcie pozostałych współbraci.
Tam też podczas okresu przygotowawczego do nowicjatu (Aspirandat) początkowo dzieli swój czas pomiędzy naukę i pracę fizyczną dla Zgromadzenia. Z czasem, jako jednemu z najzdolniejszych kleryków, zostaje mu powierzone zadanie prowadzenia kroniki Chrystusowców. Dzięki jego skrupulatności możemy się nawet dowiedzieć o tym, że podarowano młodym zakonnikom grę „Wyścigi motocyklowe” oraz „prawdziwe perskie szachy”. Jak widać, do swojego zadania podszedł bardzo skrupulatnie i potrafił doceniać nawet małe rzeczy.
W końcu, 20. października tuż przed swoimi 20.i urodzinami wstępuje do nowicjatu.
„Idź, pracuj na chwałę Bożą (…)”. – te słowa kieruje do niego ojciec podczas składania ślubów.
W odpowiedz słyszy on od syna:
„Nie jestem w stanie nawet podziękować i odwdzięczyć się kochanym rodzicom, ale dług mej wdzięczności zlecam Bogu”.
Podczas tego okresu, jeśli tylko znajduje czas wśród licznych obowiązków to odprawia Drogę Krzyżową, co do której ma wielkie nabożeństwo. Dzięki przykładowi męki Zbawiciela uczy się wtedy wytrwałości w cierpieniu i pokornego jego przyjmowania.
Z pokorom potrafi również przyjmować zniewagi. Pewnego dnia, podczas zamiatania korytarzy razem z kolegą, podszedł do nich listonosz. Miał on list z pieniędzmi dla brata kasjera. Ponieważ adresata nie było na miejscu, kleryk Józef zaoferował się przekazać mu kopertę. Listonosz jednak niegrzecznie mu odpowiedział:
„Wam miałbym zostawić pieniądze? Znam się na ludziach”.
Młody kleryk nic na to nie odpowiedział, jedynie się zarumienił i zniknął w kaplicy. Po tym od razu wrócił do zamiatania i nic nie wspominał o tym wydarzeniu.
W bardzo nielicznych wolnych chwilach od pracy i modlitwy czyta czasopisma misyjne i religijne.
Jego kronikarskie zdolności oraz oczytanie zostają dostrzeżone przez ks. Posadzego, który powierza mu redagowanie „Głosu Seminarium Zagranicznego”. Praca ta idzie mu tak dobrze, że od tej pory styl jego pisania zaczynają powielać również inny bracia – jest to „styl potulicki – harcersko-podchorążacki” jak sami o nim mówią.
Dzięki swoim umiejętnością dostaje zadanie głoszenia wykładów dla swoich współbraci, co czyni z wielką gorliwością i przemawiającą do młodych serc prostotą. Ks. Posadzy zgodnie ze swoją zasadą, że młode, szlachetne umysły należy pobudzać i kierować wysyła kleryka Miękusa na studia filozoficzne do Gniezna. Kończy je z bardzo dobrym wynikiem, dlatego przełożeni wysyłają go na dalsze studia do Gregorianum w Rzymie. Tam też rozpoczyna się kolejny, niestety ostatni rozdział w jego życiu.
Wieczne Miasto
Rzym robi wielkie wrażenie na kl. Józefie. Z wielką przyjemnością czyta się jego zapiski z tamtego okresu. Są one wprost kopalnią bogatych opisów zabytków oraz anegdot i ciekawostek z nimi związanych.
Na uczelni cieszy się opinią wzorowego ucznia oraz bardzo dobrego przyjaciela. Bardzo szybko też opanowuje język włoski. Dostępuje również zaszczytu audiencji u samego Ojca Świętego.
To w Rzymie też pojawiają się pierwsze objawy jego choroby. W liście do przełożonego wspomina o narośli na szyi, która nie boli, ale naciska na krtań i uniemożliwia oddychanie. Z jego polecenia udaje się do Poznania na obserwację do szpitala Elżbietanek. Tam lekarze rozpoznają nowotwór i zalecają operację. Przełożeni nie mówią jednak Józefowi jaki charakter ma ta choroba. Zabieg początkowo przynosi poprawę zdrowia i samopoczucia chorego, który odzyskuje siły w domu. Jednak wkrótce narośl odrasta. Mimo wycieńczenia jest jednak jeszcze w stanie złożyć śluby dozgonne 18 października 1936 roku. Niedługo później wzywa go do siebie ks. Posadzy i informuje, że choroba jest nieuleczalna i prawdopodobnie zostały mu dwa lata życia.
Kleryk Miękus prosi, by ten ostatni czas mógł spędzić w ukochanych Potulicach. Do samego końca zachowuje też spokój, wierzy i modli się o cud, jednak jak sam mówi, przyjmie wszystko, co przyniesie mu Chrystus.
Czasy choroby nazywa najszczęśliwszymi w swoim życiu. Jak mówi :
„Jezus dał mi poznać, że kto nie oddał wszystkiego, nie oddał nic i nie może być Jego poufnym przyjacielem”.
Choroba, nazwana przez lekarzy sercomą czyni jednak przerażające postępy. Narośl mimo naświetlań nie tylko się odradza, ale też powiększa. Jasnym staje się, że w końcu udusi chorego. W końcu dochodzi do niej niesamowity ból. Zastrzyki ze środków znieczulających przynoszą jedynie chwilową ulgę. Kl. Józef nie może też spać, gdyż dusi się podczas leżenia. Mimo to bierze jeszcze udział w rekolekcjach.
Jednak śmierć zbliża się do młodego kleryka wielkimi krokami. Zdążył jeszcze zobaczyć swojego ziemskiego ojca i porozmawiać z nim. Pomógł mu również znieść cierpienie z powodu nadchodzącej straty.
11. kwietnia 1937 roku rozpoczyna się agonia. Umierający do samego końca zachowuje świadomość i modli się wraz z towarzyszącymi mu współbraćmi. Tuż przed końcem błogosławi ich jeszcze. Umiera o 4 nad ranem.
Życie kl. Józefa Miękusa najlepiej podsumowują słowa jego przełożonego i ojca duchownego ks. Ignacego Posadzego:
„Życie śp. kl. Józefa Miękusa to wcielenie królewskiego programu Chrystusa Króla i Królowej Chrystusowego Królestwa. Przez całe swoje życie zakonne był on entuzjastycznym czcicielem Matki Najświętszej. Według praktyki poleconej przez św. Ludwika Gignon de Montfort. Na łożu śmierci oświadczył, że starał się żyć według tego aktu i że nigdy nie przestał być niewolnikiem swej Niebieskiej Królowej”.